#5 Domowa Mucha Fryzia – Packa – Adam Kowalczyk
Bajki Na Dobranoc
Hej. Nie wiem, czy czasem też tak macie, ale ja się ostatnio pokłóciłam z moimi współlokatorami. Pamiętacie? Mieszkam z humanami. To oni są moimi współlokatorami.
Czekajcie czekajcie, opowiem wam od początku, bo inaczej, jak to mawiał mój wujaszek „ze środka się kaszanki NIE zaczyna”. Dzień zaczął się niepozornie. Nie wiem, jak wy, ale ja jestem z tych osób…
Bzzik!
Przepraszam, kichło mi się. Jestem z tych istot, które nie potrzebują budzika do wstania. I nie dlatego, że nie denerwuje mnie on, jak latający komar nad uchem. Tylko nie potrzebuje! A komary… brrr na samą myśl o tych wampierzych pomiotach ciarki przechodzą.
Fryźka, nie ODLATUJ z tematem!
No, ja bez budzika wstaje jako pierwsza w naszym domu. I powiem Wam, że zawsze co rano robię te same rzeczy. To się nazywa rytułanowy… nie, nie rutynałoło, nie ważne, jak się nazywa, ważne, że się robi.
No, to na początek wiadomo! Facjatę trzeba umyć, co by jak ten motyl nie wyglądać – niby ładne ładne, ale roztrzepane… jak puszka gazowanego napoju w rękach smarkaczy. Potem trzeba obudzić swoje ciało i swojego wewnętrznego ducha. Widziałam takie rzeczy w śniadaniowych programach telewizyjnych. Przyznam, że nie wiem, o co z tymi duchami chodzi. Filmy o duchach też widziałam i powiem Wam szczerze, że na początku nie połączyłam kropek, ale ci faceci, w tych białych wdziankach z odkurzaczami na plecach, coś faktycznie mogą wiedzieć.
Właśnie za pierwszym razem, kiedy powtarzałam te poranne ruchy z porannej tele-wiedzy, mój wewnętrzny duch przemówił. Kiedy wyciągnęłam swoją… no ten… odwłok ku górze, mój wewnętrzny duch zrobił prruk!!! i brruk ! i znowu prrrruk!!
Byłam tak otumaniona potęgą mego ducha, że aż musiałam poczekać na „powiew” świeżej energii, wiecie, o co mi chodzi?
Idąc dalej! Nauczona o mej wewnętrznej potędze, a dokładniej „potędze mego odwłoku” z rana, zaraz po odświeżeniu swojego fejsa, odrobinę się rozciągam. No ta, mucho-joga! Jak tylko poczuję, że skrzydełka jako tako też się rozbudziły, to od razu startuję do porannego lotu. Szybkie dwa kółka w jedną stronę, szybkie trzy w drugą i już mogę zrobić kontrolny obchód wraz z pobudkami dla całego domu.
Ta część jest bez znaczenia, to trochę pominę.
Jak udało mi się wszystkich dobudzić, choć to nie zawsze jest łatwe, wierzcie mi, to spotkaliśmy się w jadalni na śniadanie. Przez to, że pierwsza wstaję, to też pierwsza robię się głodna. Chyba czujecie, o mi chodzi. Dlatego jak przeszkadzam, to znaczy pomagam w szykowaniu śniadania, to zawsze coś podjem. A to jakieś okruszki z krojonej bułki, czasem owoc się trafi. Ale tego, co poczułam, no no tego nie, to znaczy się nie spodziewałam. Jedna z humanek, Zośka, zaszalała niczym zdobywca gwiazdki Michelin. Na to coś czarnego, co się rozgrzewa i humany na tym czarują jedzenie, wrzuciła dwa ptasie jaja. Poczekała, aż to jajo zrobi się białe. Już myślałam, że zaraz zamiesza i zrobi klasyczną jajówę, a tu szok! Posypała solą, dodała z wierzchu trochę pieprzu i zostawiła… poszła za to do lodówki. No to ja cyk, na okienko. Wiecie, ciekawa byłam, co ten nasz domowy Jamie Olivier zaraz upichci na śniadanko. Bo, że zapowiada się rarytas, to chyba każde z Was się domyśliło.
Patrzę, a ona pochlastanego prosiaka przynosi. Skąd wiem, że to prosiak? Ha! Się latało po mieście, to się wie to i owo. Dooobra… ściemniać nie będę, do sklepu raz wleciałam. Zgubiłam się trochę i nim się zorientowałam, to się okazało, że tygodniowy urlop w Markecie miałam hihi. Ale spokojna głowa, sama tam nie byłam. Wy wiecie ile tam imigrantów? Głównie z owocami przylatują z innych krajów. Ale przynajmniej nabzykałam się trochę nowych języków. A co do świń? Chyba drugiego dnia utknęłam na dziale mięsnym… i tak przechadzając się oglądałam, na jakie mięsa dzieli się wieprzowinę właśnie.
Wracamy do Kuchni, rozgrzanej czerni, białego z żółtym okiem i Zośki humanki. Jak mówiłam, paczę, znaczy patrzę, a Zośka boczek przynosi i na tą czerń. To jak zaczął skwierczeć, to jak zaczął pachnieć, to nie będę opisywać, bo już się oplułam, a tylko Wam opowiadam. Ale możecie powiedzieć, żem fleja, bo ślady, jak obśliniłam okno, do teraz są. Dobra skrócę trochę, bo Makłowiczem nie jestem, żeby o boczku z niemieckiego dyskontu i jajkach z wolnego wybiegu się rozwodzić. Przejdźmy do przyczajonego załamania tego pięknego dnia.
Koniec gotowania, wszystko trafiło na talerz. Zośka jeszcze jakieś pićku sobie szykuje, a ja będąc głodna, bardzo głodna, baaaaardzo głodna, zleciałam obok talerza. Ten niesamowity zapach coraz bardziej mnie przyciągał. Wspięłam się na talerz. Teraz z bliska widziałam, to!
To, co wodzi moimi zmysłami.
To, co mnie pcha do przodu.
To, co sprawiło, że przez tę krótką chwilę pomyślałam „to jest takie duże, ja jestem taka mała… jak odgryzę sobie kawałek to nic się przecież nie stanie”. I skubnęłam trochę. A tu nagle…
SIACH!
No to ja FRU! To zaraz, coś mi machnęło FIUU! Patrzę, a to Zośka, franca jedna, macha ręką w moją stronę. „Takaś ty?!?” pomyślałam wtedy i ruszyłam na nią. A to w czoło, a to na rękę usiadłam. Chyba to poczuła, bo już nie na gołe ręce, nie… tchórz sięgnęła po broń! Wzięła PACKĘ!!! Nim zdążyłam złapać oddech, to ona SIUP! Tą packą i SIUP! I jeszcze raz SIUP! Uniki robiłam dzielnie, ale w końcu mnie dopadła. Trafiła w moją „skarbnicę duchowej energii” i poleciałam na blat, za puszką z cukrem. I siedzę sobie teraz i Wam opowiadam. Ale tak myślę, że w sumie to miała prawo się zdenerwować.
Jakby nie patrząc, nie dość, że zaczęłam jeść jej jedzenie, to jeszcze nie zapytałam, czy mogę.
Myślę, że z czasem się pogodzimy, ale obie musimy najpierw ochłonąć. Na pewno opowiem Wam, jak to się skończyło, bo to, że przygody będziemy miały jeszcze razem, to wiem na pewno! W końcu mieszkamy razem w jednym domu…
